A Complete Unknown - moje wrażenia

A Complete Unknown - moje wrażenia

„Kompletnie nieznany” nie jest filmem, obok którego mógłbym przejść obojętnie. Wiedziałem to już w momencie, gdy kilka miesięcy temu w kinie zobaczyłem zwiastun. Serce mi mocniej zabiło, nawet nie ze względu na to, że jestem jakimś zagorzałym dylanistą, bo nie jestem. Poczułem coś w rodzaju moralnego obowiązku, duchowej misji żeby ten film zobaczyć i poczuć. Początek kariery jednego z najwybitniejszych muzyków i tekściarzy naszych czasów, zaprezentowany przez ulubieńca Holywoodu Timothée Chalameta, do tego mój absolutny szacunek do twórczości obu panów… Poziom ekscytacji poza skalą. Później przeczytałem (ale jeszcze przed seansem) że Timothée przygotowywał się do roli przez około 5 lat, nauczył się śpiewać oraz grać na gitarze i harmonijce numery Boba no to już byłem bliski obłędu. Zagryzałem pięści i mówiłem w niebiosa „błagam, żeby tylko tego nie spierdolili”. Znacie to uczucie?

 

Na seans poszedłem z moim przyjacielem podczas weekendowego pobytu w Krakowie. Cieszę się, że Rafał namówił mnie, abyśmy wybrali jakieś studyjne kino - padło na Kino Pod Baranami (dzień wcześniej byliśmy tam na premierze „Nosferatu” Eggersa). Malutka salka (bodajże biała) z niewielkim ekranem i fotelami, takimi co każdy Polak ma w domu. Siedzisko na giętych drewnianych nogo-podłokietnikach. Pech chciał, że miejsca były dostępne tylko w pierwszym rzędzie. Z zadartą do góry głową trudno było znaleźć wygodną pozycję. Już po drugim trailerze mój kark pytał „what the fuck, dude?!”. Przestałem jednak się nim przejmować, gdy zaczął się film.

 

Nie pamiętam kiedy ostatnio z takim zachwytem chłonąłem wszystko co widzę na ekranie. Czułem czystą przyjemność. Po prostu. Na pierwsze ciarki nie musiałem długo czekać, ponieważ już na początku filmu w jednej z kluczowych scen Timothée gra pierwszą piosenkę i pokazuje na co zdało się tych 5 lat przygotowań. Zerkam ukradkiem po ludziach, patrzę na Rafała i szukam potwierdzenia w jego oczach. Czy Ty widziałeś i słyszałeś to samo co ja?

 

Jest to film bardzo muzyczny. Twórcy dają wybrzmieć piosenkom, co jest dla mnie ogromnie ważne w biopikach muzyków. W zasadzie twórczość Dylana, jako efekt jego introwertycznej natury, obsesji komponowania, skłonności do izolacji i jednocześnie niezwykłej charyzmy - gra w tym filmie główną rolę. Kontrastowość artysty i jego skonfliktowanie ze światem, z bliskimi oraz z samym sobą w interpretacji Timothée Chalameta to aktorstwo najwyższej próby, słusznie dostrzeżone i wyróżnione oskarową nominacją. Nie odstają od niego drugoplanowe role żeńskie i męskie w szczególności Edward Norton oraz – uwaga – absolutna perełka tego filmu, czyli Boyd Holbrook w roli Johnny’ego Casha. Przyrzekam, że gdy na ekranie pojawiał się The Man In Black to śmiałem się głośno i szczerze. A to w kinie zdarza mi się niezwykle rzadko.

 

Moje największe uznanie należy się reżyserowi Jamesowi Mangoldowi za to jak kunsztownie poprowadził wątek zanikania popularności (a jednocześnie wzrastania pewnej obciachowości) muzyki folk w stosunku do rozkwitającego rock’n’rolla. 

 

Muszę przyznać, że haj który spowodował w mojej psychice ten film uniemożliwia mi, przynajmniej po części, jego krytykę. Na szczęście krytykiem nie jestem. Wciąż poszukuję niedociągnięć czy decyzji twórców, które nie do końca do mnie trafiły, ale nie potrafię na ten moment ich wskazać. Co pewnie nie znaczy, że ich nie ma. Musiałbym obejrzeć ten film ponownie, co niedługo ma się wydarzyć, ponieważ już zapowiedziałem swojej żonie, że musimy wspólnie obejrzeć go w kinie. Bardzo ciekaw jestem jej odbioru, jak na jej emocjach zagra postać ekscentrycznego Bobby’ego Chalameta oraz co z jej sercem uczynią piosenki w wykonaniu Timothée Dylana.

Dzięki temu filmowi czuję jeszcze większą potrzebę zagłębiania się w życie i twórczość Boba. To postać elektryzująca – zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto od lat stara się popularyzować muzykę folk w Polsce. Mam nadzieję, że Complete Unknown uwrażliwi polską publiczność na niezwykłą autentyczność i piękno tego gatunku.

 

EDIT: Przypomniałem sobie o jednym błędzie, który uwierał mnie przez cały seans. Nie dotyczy on jednak filmu, a polskiego tłumaczenia piosenek Dylana. Polski dystrybutor zdecydował się na przekłady Filipa Łobodzińskiego, które nie są do końca trafione w kontekście narracji filmowej i niestety brzmią czasem absurdalnie. 

Prawdziwe opinie klientów
5 / 5.0 2 opinie
pixel